Maciej Kawulski już w swoim debiucie pokazał jakie kino go interesuje i z jakim wiąże swoją przyszłość. Drugim filmem tylko to potwierdził. Nic więc dziwnego, że po sukcesie "Jak zostałem gangsterem" postanowił kuć żelazo póki gorące i najnowszy film nazwał "Jak pokochałam gangstera" sugerując, że ma ambicje stworzenia swojego własnego filmowego uniwersum.
"Jak pokochałam gangstera" to historia inspirowana życiem Nikodema Skotarczaka, szerzej znanego jako Nikoś, człowieka który przewodził strukturom mafijnym w Trójmieście. Historia zrealizowana wg niemal identycznego klucza jak we wcześniejszym filmie Kawulskiego. Zatem mamy neonowe zdjęcia, szybki montaż i teledyskową strukturę oraz obraz wypełniony hitami muzycznymi. Ma to wyglądać i brzmieć ładnie. I to co się sprawdziło w przypadku "Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa" tutaj niestety nie działa. Ale po kolei.... Niewątpliwie film ma swoje dobre strony. Jest to w pierwszej kolejności aktorstwo, ze szczególnym uwzględnieniem Tomasza Włosoka w roli Nikosia, Antoniego Królikowskiego, jako jego najlepszego przyjaciela i Sebastiana Fabiańskiego, w mocno przegiętej, będącej na granicy karykatury roli Silvio. Poza tym mamy dobrą pracę kamery i znane, wpadające w ucho hity, które pomagają w budowaniu atmosfery filmu. Niestety na całość wrażeń to się nie przekłada. Pomimo tych plusów "Jak pokochałam gangstera" to film nudny, mało angażujący i zwyczajnie za długi. Ale nazwanie go tylko nudnym, jest drogą na skróty, bo coś co jest nudne dla jednej osoby, dla drugiej może być niezwykle zajmujące. Także lepiej jak się skupię na faktycznych wadach filmu, a tych jest tu trochę.
W pierwszej kolejności reżyser jest niekonsekwentny w narracji. Tytuł filmu sugeruje, że będzie to opowieść snuta z perspektywy kobiety zakochanej w naszym bohaterze, czyli będzie miała znamiona nostalgii w tle. I w zasadzie od tego się zaczyna. Narratorką jest bohaterka grana przez Krystynę Jandę i to z jej perspektywy poznajemy historie Nikosia. Przynajmniej na początku, bo nagle nie wiadomo dlaczego Kawulski stosuje zabieg burzenia czwartej ściany. Rozumiem, że to może wyglądać fajnie, jak nagle nie wiadomo dlaczego bohaterowie zwracają się bezpośrednio do nas, co burzy zdecydowanie porządek narracyjny, gdyż nie wiadomo kto tak naprawdę nam to opowiada. W pewnym momencie reżyser porzuca tę narrację, ba sprawia wrażenie jakby o niej całkowicie zapomniał i powraca dopiero w ostatnich scenach. Przeplatanie na zmianę obu narracji wprowadza w historii sporo chaosu. Poza tym, co jest zdecydowanie winą scenariusza, w filmie brak spójności przyczynowo skutkowej, przez co dostajemy zlepek scen ładne sfilmowanych, ale całkowicie od siebie niezależnych. Jakby twórcy uznali, że ten i ten element z życiorysu Nikosia musi się tu pojawić i tyle, a ty biedny widzu sam buduj sobie z tego fabułę. Podejście takie powoduje, że wiele elementów opowiadanej historii pojawiają się znikąd i równie szybko znika. Oczywiście rozumiem, czemu to miało służyć, ale tutaj zupełnie to nie działa.
Kawulski, podobnie jak w przypadku wcześniejszego filmu, wypełnił film znanymi i lubianymi piosenkami i podporządkował im wizualną narrację. I to w sumie działa, bo chcąc nie chcąc sam nuciłem sobie pod nosem podczas seansu. Problemem jednak jest klucz wg którego dobrał te utwory. Gdyby to były piosenki z epoki, informujące nas o latach w jakich dzieje się akcja, było by to może uzasadnione. Jednak nic takiego tu nie ma. Twórca dodaje taki, a nie inny utwór, bo tak mu się podoba i tyle. Wzoruje się tu zdecydowanie na kinie Scorsese, jednak amerykański reżyser, doskonale zorientowany w muzyce rozrywkowej, przykładał szczególną rolę do piosenek jakie się w jego filmach pojawiały. Nic nie pozostawał przypadkowi, co niestety dzieje się w "Jak pokochałam gangstera". Kolejnym istotnym elementem są płaskie postaci kobiet, które sprowadzone są do roli przedmiotu. Mają być piękne i chętne i nic więcej, a historia jest przecież opowiadana z perspektywy kobiety. Nie ma to najmniejszego sensu. Oczywiście świat gangsterów to świat męski, ale kobiety są jego stałym elementem, który warto rozbudować, skoro aż tak ważne były w życiu Nikosia. Cóż, najwyraźniej nie interesowały one scenarzystów. Stały się jedynie elementem wystroju. Nic dziwnego, że znane i utalentowane aktorki nie mają tu nic do grania. Starają się jak mogą, aby zbudować jakąś postać. Niestety, scenariusz im na to nie pozwala.
Największy problem mam jednak z tonem filmu. Reżyser pokazuje nam Nikosia jako równego gościa, który co prawda czasami ukradł samochód Niemcowi, czasami oszukiwał i kłamał, ale w gruncie rzeczy to fajny facet. Ba, cały ten światek gangsterski jest wypełniony takimi postaciami. Co jest moralnie nieznośnie. Kawulski każe nam lubić swoich bohaterów, tak jakby byli jednymi z nas. Tak, zajmowali się kradzieżami, hazardem, wyłudzeniami, ale to nie istotne. Nie ma tu krytyki tego typu życia, jaką pojawią sei w dziełach mistrzów, których Kawulski kopiuje. W gruncie rzeczy reżyser i scenarzysta wystawiają Nikosiowi pomnik, jako legendzie Trójmiasta. Jako wizjonerowi, który wyprzedzał swoje czasy (sic!). Główny bohater zginął, bo nie pasował już do nowego ładu, jaki powstał po transformacji ustrojowej. Sorry, ale ja tego nie kupuje. Nikoś był przecież bezwzględnym gangsterem.
Kończąc ten przydługi esej stwierdzam, że trzy godziny poświęcone na ten film to zdecydowanie za dużo. Można było to skrócić (tak około godziny) i zrobić dynamiczniej, a A tak dostaliśmy za długi, heroiczny obraz gangstera, który zdecydowanie na to nie zasługiwał.
4/10