Czy polscy twórcy potrafią stworzyć dobry satanistyczni horror? Młody policjant przenika do klasztoru pod przykrywką, aby rozwiązać sprawę tajemniczych zaginięć młodych kobiet. Niechcący trafia na coś zupełnie innego,
Bartosz M.Kowalski postawił sobie za cel odnowienie polskiego kina grozy. Chociaż odnowienie to za duże słowo, gdyż tak naprawdę w naszej kinematografii aż tak dużo horrorów nie powstało. A jak już to, z nielicznymi wyjątkami, nie należały do najlepszych. Zatem twórca „Placu zabaw” postawił sobie trudne zadanie – postawić polski horror na nogi i to w jego pulpowej, b-klasowej wersji. W sumie nic dziwnego skoro Kowalski za swoje ulubione filmy podaje „Martwe zło 2” Raimiego oraz „Maniakalnego glinę” Lustinga. Jak na razie idzie mu całkiem nieźle, chociaż sporo osób zapewne się ze mną nie zgodzi.
Po udanym i wstrząsającym debiucie jakim był „Plac zabaw”, Kowalski zrealizował „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, który nie wszystkim przypadł do gustu, ale mi się bardzo podobał. Było widać w nim znajomość i miłość do gatunku jakim jest slasher, a także lekko pastiszowe podejście. Film przyjął się całkiem dobrze i reżyser postanowił zrobić jego kontynuację. Tu już nie było tak fajnie. Pierwsza połowa filmu jeszcze się broni, ale druga, inspirowana produkcjami Tromy, to nieporozumienie. „W lesie dziś nie zaśnie nikt 2” to film nierówny i niestety całkowicie nieudany. Umkną z niego lekki klimat, jakim charakteryzowała się pierwsza część. Powstało zatem pytanie co dalej: w jakim kierunku pójdzie reżyser? Odpowiedź poznałem w ten weekend, kiedy zupełnie niespodziewanie, bez żadnej reklamy czy chociażby niewielkiej informacji, na Netflixie pojawił się najnowszy film Kowalskiego – horror satanistyczny „Ostatnia wieczerza”
Polska, rok 1987, do zapuszczonego klasztoru, gdzieś z daleka od cywilizacji przybywa młody ksiądz egzorcysta Marek (Piotr Żurawski). Szybko się okazuje, że jest on milicjantem pod przykrywką prowadzącym sprawę zaginięcia siedmiu młodych kobiet. Wszystkie poszlaki prowadzą do klasztoru prowadzonego przez przeora Andrzeja (Olaf Lubaszenko). Po czasie okazuje się, że przybycie Marka miało zupełnie inny cel. Tak w dużym skrócie przedstawia się fabuła filmu, która jakby się jej dokładnie przyjrzeć nie ma zupełnie sensu. Ciągłość przyczynowo-skutkowa nie istnieje, a wydarzenia mają doprowadzić szybo do znakomitego finału. I najciekawsze jest to, że wydaje się to wszystko dokładnie zaplanowane przez reżysera. Jakby stwierdził, że ten element filmu zupełnie nie jest istotny. Kowalski zdecydowanie bardziej skupia się na warstwie wizualnej. Znakomita scenografia zapyziałego klasztoru, w którym nie ma elektryczności jest podkreślana przez stylowe zdjęcia, oświecone światłem świec. Tworzy to świetny i mroczny klimat, podkreślony niezłą ścieżką dźwiękową i w ogóle dźwiękiem. Tutaj najmniejszy szmer buduje gęstą i lekko przerażającą atmosferę, skutecznie rozbijaną przez świetny timing komediowy. Autentycznie płakałem ze śmiechu na seansie tego filmu i wiem, że jeszcze nie raz do niego wrócę. Konwencję szybko załapali aktorzy, którzy ze strzępów scenariusza tworzą pełnowymiarowe postaci. Prym wiedzie znakomity Olaf Lubaszenko oraz grający brata Piotra Sebastian Stankiewicz. Szczególnie świetna jest dynamika tych dwóch aktorów z grającym Marka Piotrem Żurawskim. Film kończy się spektakularnym i fantastycznie wręcz pomyślany finałem, znakomitym zarówno od stromy fabularnej, jak przede wszystkim wizualnej.
„Ostatnia wieczerza” nie rości sobie praw do bycia niczym więcej niż rozrywką. Nie sili się na artystyczne metafory czy mówienie o współczesnych problemach. To pełna absurdu i groteski wizualna uczta, idealna na halloweenowy wieczór i nie tylko. Panie Kowalski proszę o więcej takiego kina. Kina lekkiego, zrobionego z wyczuciem stylu i gatunku. Kina rozrywkowego na najwyższym b-klasowym poziomie.
7/10
Sly