W 2014 roku pewna amerykańska wytwórnia wpadła na pomysł przywrócenia kinu wielkich widowisk o potężnych i niszczycielskich potworach. I wypuściła do kin nową, „efektowną” wersje „Godzilli” w reżyserii Garetha Edwardsa. Film odniósł olbrzymi sukces, więc włodarze studia stwierdzili, że stworzą uniwersum potworów. I te postanowienie wprowadzili w życie, a na bohatera drugiego filmu wybrano amerykańskiego potwora – King Konga. I tak narodził się „Kong: Wyspa czaszki”
Idąc do kina nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań co do jakości filmu. Chciałem jedynie spędzić czas przy niczym nieskrępowanej rozrywce. I można zaryzykować stwierdzenie, że tak się stało. Dwie godziny upłynęły szybko, ale nie wychodziłem z sali kinowej specjalnie zadowolony. Raczej lekko znudzony. To co zobaczyłem na ekranie nie wstrząsnęło mną, nie zachwyciło, nie zainteresowało. Jednym słowem, obejrzałem i praktycznie zapomniałem. No może nie do końca, ale jestem przekonany, że za tydzień, może dwa, zupełnie nie będę pamiętał o tym filmie. A za rok, dwa, przypomni mi o nim jakaś stacja telewizyjna. Z tych słów może wynikać, że seans z nową wersją Konga był czasem straconym. Nie do końca. Ten film ma kilka niezaprzeczalnych atutów i kilka błędów, które już w trakcie seansu zwracają na siebie uwagę.
Wypadałoby najpierw wymienić niekwestionowane plusy. Pierwszym i najbardziej udanym elementem obrazu jest postać Konga - wielki, majestatyczny, niezniszczalny. W dodatku znakomicie sfilmowany. Znakomita robota. Druga kwestia to fenomenalne i zapadające w pamięć zdjęcia. I trzecia ważna zaleta to intertekstualność. Widz zaznajomiony z popkulturą odnajdzie się tu znakomicie. Bo czego tu nie ma. Jest nawiązanie do wcześniejszych filmów o Kongu (co oczywiste), nawiązanie do „Jądra ciemniści” Conrada i „Czasu apokalipsy” Coppoli oraz do innych filmów opowiadających o wojnie w Wietnamie. Poza tym mamy ukłony w stronę „Jurrasic Park” i „Avatara”, a to zapewne wierzchołek góry lodowej. Jestem przekonany, że dokładna analiza filmu wykaże ich jeszcze więcej. I fajnie, że znajdujemy takie nawiązania, tylko nie powinny one przysłaniać całości obrazu, a czasami niestety tak się dzieje. Przyznam jednak, że nie na tyle, by fanom „potwornych” serii zabrać przyjemność z oglądania Konga. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Fabuła filmu jest tu jak najbardziej pretekstowa i służy jedynie pokazaniu wielkiej rozwałki na ekranie. I niby wszystko się zgadza. Monster movie powinien skupić się na potworach i ich spektakularnych walkach, ale musi także zainteresować widza czymś poza tym. Sytuacje ratują, co ciekawe, drugoplanowi bohaterowie, którymi widz zupełnie nie powinien się w tym przypadku interesować. Ale jak się nimi nie interesować, kiedy para głównych bohaterów (poza Kongiem oczywiście) jest grubo ciosana. I ich historia zupełnie nie interesuje widza. Brie Larson i Ton Hiddleston mają za zadanie jedynie dobrze wyglądać i nic ponadto. No, może nie do końca, bo w gruncie rzeczy to oni jako pierwsi zauważają, że Kong jest ich sojusznikiem, a nie wrogiem. To było jednak do przewidzenia. Może nie miałbym z tymi bohaterami żadnego problemu, gdyby nie to, że to oni właśnie będą stanowić trzon całego uniwersum, razem z dwójką zupełnie nieistotnych naukowców. Doprawdy jest to wręcz kuriozalny wybór. Najmniej interesujące postacie będą odpowiedzialne za narodziny uniwersum, a te ciekawsze zostaną szybko wyeliminowane przez wielkie i niebezpieczne potwory. Dobrze, ale to się nie trzyma kupy. Los Jamesa Conrada (Hiddleston) i Mason Wever (Brie Larson) zupełnie mnie nie interesuje. Uważam wręcz, że w kolejnych filmach ich obecność jest zbędna, bo nie sądzę, że scenarzyści na tyle przyłożą się do roboty by tchnąć w nich trochę życia. Co innego drugi plan. Tu naprawdę jest interesująco i pomimo tego, że te postacie nie są jakoś specjalnie rozbudowane. Przejmuje nas los zwykłych szeregowych żołnierzy, którzy giną, bo jakiś naukowiec wymarzył sobie sławę. A przejmuje nas on dlatego, że przynajmniej tym bohaterom nadano w ekspozycji filmu jakiś rys osobowości. Poza tym na pierwszy plan, poza Kongiem, wysuwają się bohaterowie kreowani prze Samuela L.Jacksona, Johna Goodmana i Johna C. Reilly’ego. Ich postępowanie jest dla widza zrozumiałe i jasne. Wiemy dlaczego Jackson chce zniszczyć Konga (ma na to także wpływ przegrana w Wietnamie), dlaczego Goodman leci na Wyspę Czaszki i dlaczego Reilly chce wrócić do domu. To może nie są super wielowymiarowe osobowości, ale są jakieś i paradoksalnie to nimi się interesuje widz. A w założeniu uniwersum nie do końca powinien, gdyż ich los jest przesądzony. I takich bohaterów w monster movie chcę oglądać! Oni nadają sens tej historii. Dlaczego „Godzilla” nie zadziałała (pomijając fakt, że prawie jej tam nie było)? Dlatego, że bohaterowie byli mdli i niezbyt interesujący dla publiczności kinowej. A widz, w tego typu produkcjach musi się z kimś identyfikować i nie mam na myśli siejącego zniszczenie wielkiego potwora. Akurat w „Wyspie czaszki” łatwo można utożsamić się z Kongiem. I dobrze, gdyż to on ma wyrosnąć na głównego bohatera całego uniwersum, przynajmniej taką mam nadzieję. Ponadto w starciu z Godzillą musimy komuś kibicować.
I to byłoby chyba tyle. Nie wiem czy coś więcej mogę powiedzieć o tym filmie. Natomiast jedno jest pewne, „Kong. Wyspa czaszki” to tak naprawdę prawdziwy start monsterverse, bo „Godzilla” była jedynie, niekoniecznie potrzebnym, intro do tematu. Życzę sobie, jak i wam, aby pozostałe filmy były przynajmniej na takim poziomie jak „Wyspa czaszki”. Bo pomimo swoich widocznych błędów i nudnych fragmentów, jest to rozrywka na przyzwoitym poziomie, która z łatwością pochłonie zwykłego zjadacza popcornu. Ja niestety do końca nie dałem się uwieść, ale kto wie, może w przyszłości filmy z tej serii mnie zachwycą.
6,5