CODA

Kurz po ostatniej gali oscarowej już powoli opada. Gdzieniegdzie można jeszcze przeczytać informacje dotyczące decyzji podjętej przez Willa Smitha. W tym wszystkim na drugi plan zeszło to co jest esencją Oscarów, czyli filmy i twórcy nagrodzeni w tym roku, a w szczególności film, który zdobył główną nagrodę, już oceniany jako jeden z najgorszych wyborów Akademii w historii - "CODA". Czy nagroda była słuszna i czy film faktycznie zasługuje na marginalizację postaram się wyjaśnić poniżej.

"CODA" w reżyserii Sain Heder to historia siedemnastoletniej Ruby (Emili Jones) jedynej słyszącej w rodzinie. Ruby pomaga swojemu ojcu i bratu w pracy na kutrze rybackim. W ostatniej klasie liceum zapisuje się na lekcje chóru, gdzie okazuje się, że ma fantastyczny głos. Nauczyciel śpiewu decyduje się pomóc jej w dostaniu się na prestiżową uczelnię muzyczną. Od tego momentu reszta filmu jest już znana. Wszystkie karty są odkryte. Na drodze Ruby oczywiście pojawiają się przeszkody, które w pierwszej chwili wydają się nie do ominięcia. Ostatecznie jednak pokona je i dostaje się na wymarzone studia.

Film stara się poruszać w swoich strukturach istotne tematy jak nierówność społeczna czy przede wszystkich marginalizację osób głochoniemych. Ale robi to jakby przez przypadek. Najważniejsza jest Ruby i jej droga do sukcesu. "CODA" pod kątem fabularnym nie zaskakuje. Opiera się na sprawdzonych schematach, które w kinie widzieliśmy wiele razy. Działa natomiast w sferze emocji. Dla wielu osób będzie to ciepła i wzruszająca historia dojrzewania. Typowy feel good movie. I nic w tym złego. Często odbieramy film poprzez emocje zupełnie nie zwracając uwagi na warsztat. A tego tutaj nie widzać. Montaż jest przezroczysty, co zdecydowanie wpływa na plus, ale inscenizacji tak jakby brak. To znaczy jest, ale nie ma żadnego znaczenia dla opowiadanej historii.

Poza emocjami ten film stoi przede wszystkim znakomitym aktorstwem. Cała obsada świetnie sobie radzi, ze szczególnym uwzględnieniem grającej Ruby Emili Jones i przede wszystkich Troya Kotsura w roli ojca naszej bohaterki. On rozsadza ekran od środka i kradnie dla siebie wszystkie sceny. Zdecydowanie zasłużony Oscar. Niestety jedyny. Dwa pozostałe w mojej opinii nie powinny trafić do twórców filmu "CODA".  

Szczególnym kuriozum wydaje się nagroda w kategorii scenariusz adaptowany. Skrypt "CODY" jest adaptacją scenariusza francuskiego filmu "Rozumiemy się bez słów" sprzed siedmiu lat. Problem polega na tym, że jest on niemal dosłownym przełożeniem tamtego filmu. Zmiany są jedynie kosmetyczne. Dlaczego akurat ten scenariusz akademia nagrodziła Oscarem (a przed nią Gildia scenarzystow) jest dla mnie niewiadomą. Z tego też wynika problem z główną nagrodą - najlepszy film. Problemem nie jest to, że "CODA" jest reamekiem, bo to się już zdarzało (np. "Infiltracja" Scorsese). Problem w tym, że jest to film niemal identyczny. Bez większych zmian względem oryginału, a to już jest spory błąd. Spotkałem się nawet z opinią, że jest to jawny plagiat.

Druga sprawa to to, że "CODA" była de facto najsłabszym filmem z nominowanych. Nawet niepotrzebne "West Side Story" wydaje się lepszym wyborem niż film Sain Hader.

I trzecia sprawa - zwycięstwo "CODY" to zdecydowany krok wstecz, chociaż w Ameryce mówi się i tu o progresie. Ostatnie lata Akademia głosowała odważniej. Wystarczy przywołać "Moonlight", "Nomadland" czy koerański "Parasite". To były filmy odważne tematycznie i formalnie. "CODA" taka nie jest. To poprawnie skrojony film, idealnie realizujący założenia kina stylu zerowego. Dlaczego więc to "CODA" wygrała, a nie typowany na zwycięstwo film Jane Campion "Psie pazury"? Odpowiedź jest prosta. Producent Apple.tv w odpowiednim momencie przycisną pedał gazu i ruszyli ostro z promocją. Opłaciło się. Akademicy po raz kolejny udowodnili, że nie głosują na najlepszy film. "CODA " to najgorszy zwycięzca Oscara od czasu "Jak zostać królem". Akademia po raz kolejny postawiła na bezpieczny tytuł, czym zrobiła duży krok wstecz.

Sly